piątek, 11 grudnia 2020

053. A mogło być tak pięknie

 Mary: 

    Dłużej już nie myśląc, wybiegłam z mieszkania i ruszyłam w stronę domu Jareda. Jako że mieszkał praktycznie na drugim końcu miasta, zdecydowałam się jednak na taksówkę. 
Już wyobrażałam sobie jego reakcję. Jeszcze wszystko może być tak, jak to sobie wymarzyliśmy. Rzucimy narkotyki i będziemy szczęśliwą rodziną. Cuda się jednak zdarzają, pomyślałam i położyłam dłonie na swoim brzuchu, szeroko się uśmiechając. 
    Zapłaciłam taksówkarzowi za kurs i stanęłam przed bramą Jareda. Na podjeździe stało znajome auto, jednak nie mogłam skojarzyć, kto był jego właścicielem. 
    Podeszłam do drzwi i nacisnęłam dzwonek. Normalnie weszłabym do środka bez pukania czy dzwonienia, ale po ostatnim incydencie wolałam tego nie robić. 
    Byłam w sporym szoku, gdy zamiast Jaya drzwi otworzyła mi Lucy ubrana w jego koszulę.
    - Cześć, Mary – rzuciła ze złośliwym uśmieszkiem.
    - Co ty tu robisz? – spytałam, nie kryjąc zdziwienia. 
    - Mieszkam – odpowiedziała, patrząc na mnie z wyższością, mimo iż była o głowę ode mnie niższa. 
    - Od kiedy?
    - Od dzisiaj. Chciałaś coś od Jareda?
    - Nie, już nic – powiedziałam i odwróciłam się. 
    Nie mogłam uwierzyć w to, że tak szybko się pocieszył. Przecież zarzekał się, że nie chciał żadnej innej, tylko mnie, a tu proszę, znów spotykał się z moją byłą szefową. 
    Opuściłam jego podwórko i poszłam w stronę centrum, ledwo co hamując łzy. 
    A mogło być tak pięknie…





***




    - Lily, jesteście jeszcze w LA?
    - Tak, a czemu pytasz? 
    - Czy ten Paryż jest nadal aktualny? – zapytałam, wrzucając ostatnią parę spodni do skórzanej walizki.
    - Tak, ale nie zostajesz w Los Angeles?
    - Nie. Lecę z wami do Francji.
    - A co z Jaredem, przecież …
    Tu jej przerwałam.
    - O której samolot?
    - O piątej, ale co…
    - To spotkamy się na lotnisku – rzuciłam i rozłączyłam się. 
    To, co właśnie zaszło było zbyt delikatne, by omawiać to przez telefon. 
    Spojrzałam na zegarek, dochodziła czwarta.  Ściągnąłem więc walizkę z łóżka i rozejrzałam się po mieszkaniu. Nie będę z nim tęsknić. 
    Zamknęłam za sobą drzwi i zeszłam po schodach, słysząc jedynie echo uderzających o posadzkę obcasów. Pod blokiem złapałam taksówkę, która zawiozła mnie do celu. Przed wejściem spotkałam Lily i jej rodzinę. Bez słowa weszliśmy do środka. 
    Podczas gdy Jean odbierał bilety, Lily próbowała wyciągnąć ode mnie, co się stało.
    - Przecież miałaś wrócić do Jareda i mieliście razem wychowywać dziecko. 
    - Ale Jared znalazł sobie nową dziewczynę. A ściślej mówiąc, wrócił do byłej.
    - Do tej, z którą ma syna?
    - Nie. Do tej, z którą spotykał się, zanim dowiedział się o tym, że jestem w Los Angeles. Do Lucy, mojej eksszefowej  – odpowiedziałam, przeczesując włosy siedzącej na moich kolanach Penny. 
    W tym momencie zadzwonił mój telefon. Spojrzałam na wyświetlacz. To był Jared. Pod przymusem ze strony siostry nacisnęłam zieloną słuchawkę i przyłożyłam telefon do ucha. Chciał widzieć, co ważnego miałam mu do powiedzenia, a ja po prostu skłamałam. Powiedziałam, że chciałam się z nim pożegnać. Ani słowem nie wspomniałam o dziecku, za co dostało mi się od siostry.
    - Mary, dlaczego nic mu nie powiedziałaś?! 
    - A po co ma wiedzieć? Niech żyje sobie szczęśliwie z panną Silver.
    - A co z tobą i twoim szczęściem? – spytała, patrząc mi w oczy.
    - Obędę się bez niego. 
    Od wykładu siostry uratował mnie jej narzeczony, który właśnie wrócił z biletami. Jeszcze chwilę posiedzieliśmy i poszliśmy na odprawę. 
    Siedząc w samolocie, przypomniałam sobie swój ostatni lot z Jaredem z Denver. Zrezygnował dla mnie ze wszystkiego, a mimo to i tak wybrał Lucy. No cóż, nikt nie mówił, że życie jest proste.  




***



    Gdy wylądowaliśmy w Paryżu, była dwunasta, a mój zegarek wskazywał czwartą rano. Trzeba będzie dostosować się do nowej strefy czasowej...
    Wystarczyło wyjść z lotniska i od razu czuło się różnicę. We Francji nawet powietrze było inne. Ludzi częściej spotykało się na rowerach, niż w samochodach. Poza tym ruch był zbliżony do tego w LA, bo powoli zaczynał się sezon turystyczny, a Paryż, jak wiadomo, był rajem dla turystów. 
    - Babcia się na pewno ucieszy, jak cię zobaczy – rzuciła Lily, gdy taksówka zatrzymała się przed wielkim domem przypominającym zamek.
    - Mieszka z wami? – zapytałam, przejmując z rąk przyszłego szwagra swoją walizkę.
    - To już jej ostatnie miesiące, więc wolałam, żeby przeżyła je tutaj razem z nami, niż w ośrodku czy w szpitalu wśród obcych. 
    Babcia Heather miała osiemdziesiąt pięć lat i poważną wadę serca. Lekarze nie dawali jej już zbyt dużo czasu. 
    Przekroczyłam próg domu swojej siostry i zaniemówiłam. Wszystko było tam niesamowicie piękne i luksusowe - marmurowe podłogi, dębowe, bogato zdobione drzwi, antyczne meble, obrazy w pozłacanych ramach; od razu przypomniała mi się posiadłość Delphine Lebrun - Lily zasłużyła na to bardziej niż ktokolwiek inny.
- Zaprowadzę cię do twojego pokoju – powiedziała, łapiąc mnie za rękę, gdy już zdążyłam przywitać się z babcią. ÓW pokój mieścił się na pierwszym piętrze i wychodził na wielki taras, z którego można było podziwiać jeziorko i las. Jak się okazało, wszystko to należało do Jeana i jego rodziny.



  

Marion:

    Gdy tylko Scotty się obudził, razem z Harrym i Alice wręczyliśmy mu ogromnego miśka, do którego od razu zaczął się przytulać, a następnie uściskał każdego z nas, pytając, gdzie jest tata.
    - Tata przyjdzie później – powiedziałam, choć wcale nie byłam tego taka pewna. Mimo odwołanej trasy, nie pokazał się tu ani razu przez trzy tygodnie. 
    - Pewnie imprezuje z Mary – powiedział Harry, gdy przygotowywałam małemu ciuchy na przyjęcie.
    - Pewnie tak. Mam tylko nadzieję, że nie zapomniał o swoim dziecku.
    - Ja też. Ogłosisz to dzisiaj? 
    - Tak – odpowiedziałam, uśmiechając się. – Chcę, żeby wszyscy wiedzieli, że zostanę panią Jackobson.
    - Marion Jackobson, pięknie to brzmi  – dodał i nasze usta złączyły się w czułym pocałunku. Zaraz po tym, po raz kolejny spojrzałam na pierścionek, który dał mi tydzień wcześniej. Był piękny, tak samo jak mój przyszły mąż. 
    - Nie chcę wam przerywać, ale właśnie przyjechali twoi rodzice – powiedziała Alice, wchodząc do mojego pokoju ze Scottym na rękach.
    - Babcia przyjechała - powiedziałam do syna, gdy razem schodziliśmy po schodach.
    - Fana? – spytał, łapiąc mój łańcuszek. 
    - No babcia Sophie i dziadek Ryan.
    - Niefana.
    A oto mała spuścizna po wujku Shannonie: dzielenie babć na fajną i niefajną. 
    Otworzyłam drzwi i moja mama od razu chwyciła w objęcia Scotty’ego i była niezwykle zaskoczona, kiedy zaczął do niej mówić.
    - Nie spodziewałam się, że już tak rozmawia – rzuciła zaskoczona, gdy weszłyśmy do kuchni.
    - To jeszcze nic. Normalnie nadaje jak katarynka. 
    Jak na roczne dziecko był  naprawdę rozgadany, ale ja w jego wieku też już całkiem nieźle sobie z tym radziłam, Jared też ponoć szybko zaczął mówić. 
    - Tort już jest? – zapytała, wyjmując z torby swój przysmak, czyli kaczkę z jabłkami.
    - Jadę po niego o dwunastej
    - A o której będą goście?
    - Około trzeciej – odpowiedziałam, wyciągając ciasteczka z piekarnika.

 




***



    Dziesięć minut przed trzecią zaczęli schodzić się goście, a Scotty cały czas siedział w oknie, wypatrując Jareda.
    - Kochanie, nieładnie tak siedzieć przy oknie przy gościach.
    - Tata – odpowiedział nieco smutnym głosem.
    - Nie martw się, zaraz będzie. – Wzięłam go na ręce i posadziłam przy stole. 
    Po upływie piętnastu minut rozległo się pukanie. Mały zaczął się wiercić i krzyczeć „tata, tata”. Wyjęłam go z siedzonka i razem poszliśmy otworzyć drzwi. 
    - Wszystkiego najlepszego, maluchu. 
    Scotty się pomylił, to nie był Jared. Za drzwiami stali Shannon, Cassie i Constance. Mimo drobnego rozczarowania, przywitał ich wszystkich słodkim uśmiechem. 
    Dochodziła piąta, a Leto wciąż się nie zjawiał. Mały odmówił zdmuchnięcia świeczki przed przybyciem ojca, więc Shann zaproponował rozpakowywanie prezentów. 
    Scotty dostał całą masę maskotek i samochodzików oraz miniaturową perkusję, oczywiście od wujka Leto. 
    O w pół do szóstej, po raz kolejny ktoś zapukał do drzwi. Tym razem był to Jared, jednak kompletnie pijany.
    -  Przepraszam za spóźnienie – wybełkotał i próbował wtoczyć się do środka, jednak wtedy ze swojego miejsca zerwał się Shannon i wypchnął go na zewnątrz. - Co ty wyprawiasz?  Przyszedłem do swojego syna.
    - W takim stanie?! Wsiadaj do samochodu, odwiozę cię do domu.
    - Nigdzie nie jadę! Są urodziny mojego syna, chcę dać mu prezent! – wrzeszczał tak głośno, że mały zaczął płakać, a całe towarzystwo ucichło. 
    Shann, żeby uciszyć brata, uciekł się do przemocy. Jeden cios w twarz i Jared był już cicho. Wtedy też został wepchnięty do samochodu i odwieziony do domu. 
    Scotty płakał coraz głośniej, a ja przeprosiłam wszystkich gości, którzy zebrali się do wyjścia. Zostali tylko moi rodzice i Constance, która zażenowana przepraszała mnie za swojego syna i pomagała uspokoić dziecko. Udało się to nam dopiero po dwóch godzinach. 





Jared:

    Jakim debilem trzeba było być, by pojechać na urodziny własnego dziecka totalnie zalanym? Okazuje się, że takim jak ja. Dobrze wiedziałem o urodzinach Scotty’ego, a mimo to upiłem się i naćpałem. Chyba jednak tego nie kontrolowałem.
    - Wstałeś już? – usłyszałem głos brata i przytaknąłem. – To dobrze. – Shannon podszedł do mojego łóżka, wyciągnął mnie z niego i zaczął okładać pięściami. Byłem tak zszokowany, że nawet nie mogłem się bronić. 
    Po serii dwóch lewych prostych i trzech prawych sierpowych, osunąłem się na ziemię, czując ogromny ból na twarzy i w klatce piersiowej.
    - Za co?! – krzyknąłem, tamując dłońmi spływającą krew.
    - Za chęć do życia i miłość do ojczyzny – odpowiedział ironicznie. – Jak to, kurwa, za co?! Za twoją bezmyślność i głupotę! Jak mogłeś pójść do dziecka w takim stanie? Wiesz, ile czasu na ciebie czekał i jak bardzo nie mógł się doczekać twojego przyjścia?! 
    Poczułem jak do oczu napływają mi łzy. 
    – Nie chciał zdmuchnąć świeczki bez ciebie, a ty imprezowałeś sobie z tą swoją ćpunką! 
    - Proszę cię, przestań – powiedziałem, czując, jak łzy spływają po moich policzkach. Przecież obiecałem sobie, że nigdy w życiu nie zawiodę własnego dziecka, a właśnie to zrobiłem. – Poza tym Mary zostawiła mnie dwa tygodnie temu – dodałem, podnosząc się z podłogi.
    - Wiedziałem, że kopnie cię w dupę – powiedział, masując napuchnięte kostki.
    - Uderzyłem ją, rozumiesz? Uderzyłem ją w twarz, bo nie chciała dać mi narkotyków.  
    Shannon spojrzał na mnie zaskoczony. 
    - Potrzebuję pomocy. Twojej pomocy. – Podszedłem i przytuliłem się do niego. 
    - Zawieść cię do ośrodka? – zapytał, poklepując mnie po plecach.
    - Nie. Sam przestanę brać, tylko musisz mnie pilnować. Obiecaj, że już więcej nie pozwolisz mi tknąć tego świństwa.
    - Obiecuję – powiedział i przytulił mnie do siebie jeszcze mocniej.  Zaraz potem poszedłem do łazienki i obmyłem twarz z krwi, którą zresztą pobrudziłem koszulkę Shannona. Spojrzałem w lustro. Nieźle mnie braciszek urządził, ale przyznaję, należało mi się.
    Kiedy doprowadziłem się do w miarę normalnego stanu, pojechałem do Marion. Niepewnie zastukałem do drzwi, które po kliku sekundach otworzyła mi Sophie. 
    - Czego tu chcesz? – zapytała chłodnym tonem i z groźnym spojrzeniem.
    - Chciałem porozmawiać z pani córką – odpowiedziałem drżącym głosem. 
    - Nie macie, o czym rozmawiać. – Już miała zamykać drzwi, gdy ze schodów zeszła Marion i kazała jej mnie wpuścić.
    - Przepraszam za wczoraj. Naprawdę nie chciałem, żeby tak wyszło. Ostatnimi czasy kompletnie sobie nie radzę i nie kontroluję co poniektórych rzeczy.
    - Nie mnie powinieneś przepraszać – odpowiedziała, przekręcając pierścionek, który miała na palcu.
    - Wiem. Mogę do niego pójść?
    - Sama nie wiem. Wczoraj musiałyśmy go uspokajać przez dwie godziny.
    - Przykro mi  – rzuciłem spuściwszy wzrok. – Chyba faktycznie Harry będzie dla niego lepszym ojcem. 
    - Jay, co ty mówisz? Przecież Harry wcale nie chce, żeby Scotty uważał go za swojego ojca, bo ty nim jesteś i nic tego nie zmieni.
    - Ale spójrz, to z nim Scotty cały czas przebywa. On jest przy nim, a nie ja. – Znów poczułem, że moje oczy robią się wilgotne.
    - Możesz to naprawić – powiedziała i złapała mnie za rękę. Razem weszliśmy do pokoju naszego syna. 
    – Scotty, tata przyszedł.
     Mały spojrzał w naszą stronę i szybko się odwrócił. Najwyraźniej nie chciał mnie widzieć. 
    – Nie przywitasz się z tatusiem? – kontynuowała jego matka.
    - Scotty... – zacząłem, jednak przerwałem, bo mały zaczął histerycznie płakać i wierzgać na stercie ułożonych na podłodze poduszek. 
    Nic nigdy, aż tak bardzo mnie nie zabolało. Opuściłem dom Marion, wsiadłem do samochodu i rozpłakałem się jak małe dziecko.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz