sobota, 28 listopada 2020

038. Aż tak bardzo to lubisz?!

 Jared:

    - Uwielbiam Seattle! – powiedziałem, gdy tylko opuściliśmy lotnisko. – Lata dziewięćdziesiąte i najlepsze punkowe koncerty pod słońcem. Pamiętasz, Shann, jak zerwaliśmy się z domu, by być na koncercie Nirvany?
    -  Jak mógłbym zapomnieć?
    - Gdyby nie Mary, wykrwawiłbym się wtedy na śmierć.
    - Złote lata młodości – rzucił Shannon i ruszyliśmy w stronę taksówki.
    - Sex, drugs & rock’n'roll – dodał Tomo.
    - A żebyś, stary, wiedział. Seks po kokainę przy AC/DC to było coś...
    Właśnie wróciły do mnie wspomnienia z młodzieńczych lat. Koncerty, dragi, dużo seksu i totalna wolność. Żyliśmy chwilą, mieliśmy gdzieś obowiązki, zasady, przyszłość. Liczył się tylko moment i to, żeby wycisnąć z niego jak najwięcej.
    - Mary będzie w hotelu? – zapytał Shannon.
    - Nie. Haze ma tu mieszkanie.
    - To on też tu jest?
    - Samej by jej przecież nie puścił.
    - Dalej ją tak traktuje?
    - Ostatnio jest tak zajęty pracą, że praktycznie w ogóle się nie widują, więc ma trochę spokoju – odpowiedziałem i wysiedliśmy z auta. Przed hotelem czekał na nas koleś, z którym byliśmy umówieni na wywiad.
    - Nastąpiły pewne zmiany w harmonogramie i musimy przeprowadzić ten wywiad wcześniej.
    - Wcześniej to znaczy? – zapytałem.
    - Za pół godziny. 
    - Jaja sobie robicie? Dopiero co wylądowaliśmy. Jesteśmy głodni i zmęczeni i mamy jeszcze teraz występować w telewizji?! – Byłem już nieźle wkurzony.
    - To naprawdę nie zależy ode mnie. Ze względu na transmisję festiwalu przesunięto emisję wszystkich programów.
    - Dobra, dajcie nam dziesięć minut – rzuciłem i razem z zespołem wszedłem do hotelu.
    - Zajebiście, nie ma co – rzucił pod nosem Shannon. – Nie mogłeś jakoś inaczej tego załatwić?
    - Wiesz co? Odwal się ode mnie, bo i tak to ja będę musiał odpowiadać na te durne pytania, a nie ty. Jak zwykle siądziesz sobie z boku i będziesz miał wszystko w dupie.
    - Sam się pchałeś do bycia liderem, więc teraz nie miej do nikogo pretensji.
    - Chłopaki, przestańcie już. Wszyscy jesteśmy zmęczeni, ale musimy się wziąć w garść. Shannon, my idziemy zapalić, a ty, ślicznotko, leć poprawić fryzurkę. Nie będziesz musiał dużo gadać, wystarczy, że będziesz ładnie wyglądał.
    - Nie mów na mnie ślicznotka i się wszyscy ode mnie odwalcie! Nie moja wina, że jestem przystojny.
    Chciałem być zły, ale teraz to wszystko bardziej mnie śmieszyło niż wkurzało.
    - No już dobrze, nie dokuczamy ci – powiedział Tomo, klepiąc mnie po policzkach, po czym razem z moim bratem wyszedł na taras.
    - Tobie to dobrze, Tim. Nie musisz się przejmować wywiadami, po prostu wychodzisz na scenę i robisz swoje. Też bym tak chciał.
    - To czemu tak nie zrobisz? Olej wywiady, olej promocję, po prostu graj.
    - Wiesz co? Masz rację. Pieprzyć media! 
    Szybko wybiegłem przed hotel i oznajmiłem panu z telewizji, że nie wystąpimy w jego programie. 
    - No ty chyba sobie żarty stroisz.
    - Nie, jestem jak najbardziej poważny. Przyjechaliśmy tu żeby grać, a nie pokazywać się w programach telewizyjnych.
    - I co ja niby mam teraz zrobić, skoro wchodzę na żywo? – zapytał nieźle na mnie wkurzony.
    - Nie wiem, może opowiedz o moich fochach. Rób, co chcesz, mnie to nie obchodzi.
    Nie wiedziałem dlaczego, ale poczułem się znakomicie. 
    - A ten co? Jedzie bez nas? – zapytał Tomo, gdy zobaczył odjeżdżający samochód.
    - Nie udzielamy żadnych wywiadów – powiedziałem, odwracając się w stronę drzwi. – Za dwie godziny mamy próbę, więc szykujcie sprzęt, a ja popracuję nad setlistą.
    - Przecież jest już gotowa.
    - Wymaga poprawek. Jesteśmy w kolebce grunge'u, więc nie możemy zagrać byle czego. A, i powiedzcie Braxtonowi, że jutro z nami nie gra.
    - Co?! – spytali jednocześnie Tomo i Shann i spojrzeli na mnie jak na kretyna.
    - Nie potrzebujemy klawiszowca. Jutro damy surowy, w stu procentach rockowy koncert, tak jak na początku kariery. 
    Na twarzy mojego brata pojawił się ogromny uśmiech.





***




    - Dobra, chłopaki, oto, jak gramy – powiedziałem, gdy po dwudziestu minutach wszyscy zebrali się w moim pokoju. – Attack, Battle of one, Buddha, Capricorn, End of the beginning...
    - Stary, nie graliśmy tego od pięciu lat, jak nie więcej! – przerwał mi Shann.
    - I co z tego? Dzisiaj na próbie sobie to odświeżymy. Dobra, lecę dalej: Fantasy, Stranger in a strange land...
    - Bez klawiszy i na ostro? – wtrącił się Tomo.
    - Dokładnie. I na koniec Valhalla. Żadnych akustyków i ballad. Ma być mocno. Pokażemy wszystkim, że nadal potrafimy grać prawdziwego rocka.
    - Nie poznaję cię, stary – rzucił Tomo.
    - Tim mi dzisiaj przypomniał, na czym zależało mi, kiedy zaczynałem muzyczną karierę. Uświadomiłem sobie, że to, co robiliśmy przez ostatnie dwa lata, nie jest tym, czym miał być ten zespół. Chłopcy, wracamy do korzeni. Żadnego pitolenia, tylko konkretne granie. 
    - Kocham cię, braciszku! – powiedział Shannon i mocno mnie przytulił.






***




    Na próbie wszystko brzmiało dokładnie tak, jak to sobie wyobrażałem i było widać, że właśnie takie brzmienie zadowalało nas wszystkich. W końcu każdy z nas był fanem ostrego grania.
    - Cholera, nie wiedziałem, że potraficie tak grać! Bez urazy, ale zawsze uważałem was za pseudo rockowców i nie bardzo uśmiechało mi się zapraszanie was na ten koncert, ale widzę, że potraficie dać czadu. Jeśli jutro tak zagracie, pożegnacie się z etykietką rocka dla ubogich – rzucił do nas jeden z organizatorów, nie kryjąc zachwytu.
    - O to nam właśnie chodzi – powiedziałem, podnosząc butelkę wody. Byłem wykończony.
    - To teraz przydałoby się coś zjeść – odezwał się Shannon, rozcierając obolałe mięśnie.
    - Ciekawe, czy jeszcze jest tu ta knajpka, w której kiedyś graliśmy. Kojarzysz?
    - Pewnie. Zarobiliśmy wtedy całe sto dolarów.
    - Pamiętasz jak tam dojść?
    Shann przytaknął i ruszyliśmy za nim.
    Lokal był na swoim miejscu i wyglądał tak samo jak dwadzieścia lat temu. Usiedliśmy przy wolnym stoliku, zamówiliśmy frytki z surówkami i cztery piwa.
    - Nic tu się nie zmieniło – powiedziałem, rozglądając się po pomieszczeniu.
    - Nawet obsługa jest ta sama – zauważył słusznie Shannon. 
    - Ja tam jestem tu pierwszy raz w życiu – wtrącił się Tim.
    - Bo nie mieszkałeś w Bellingham.
    - A gdzie to jest?
    - Niecałe półtorej godziny drogi stąd – odpowiedziałem, pukając palcami w stół. 
    Jak w większości lokali w Seattle, tak i tu było coś poświęconego pamięci Kurta Cobaina: tablica z cytatem I'd rather be dead than cool. Od dziś zaczynam żyć według tej zasady. Koniec z robieniem z siebie idola nastolatek. Chcę, żeby mój syn za kilka lat mógł z dumą powiedzieć, że jego ojciec jest prawdziwym artystą.
    - Za chwilę doniosę piwo – odezwała się kelnerka koło pięćdziesiątki, przynosząc nam jedzenie.
    - Dobrze – odpowiedziałem, uśmiechając się do niej. Ona również się uśmiechnęła i zaczęła mi się uważnie przyglądać, po czym wróciła do kuchni. Za chwilę była już z powrotem przy naszym stoliku, kładąc na nim tackę z kuflami.
    - Ja chyba skądś was kojarzę – zwróciła się do mnie i do mojego brata.
    - Pewnie z telewizji, albo gazet – powiedział Tomo.
    - Nie... – zaczęła, jednak jej przerwałem.
    - Dwadzieścia lat temu nie mieliśmy czym zapłacić za rachunek, więc zagraliśmy tu kilka piosenek.
    - Shannon i Jared! 
    Skinęliśmy głowami. 
    – Poczekajcie chwilę. Arnie, chodź tu szybko! – zwróciła się do staruszka siedzącego za barem.
    - Już idę, idę. Pali się czy co?
    - Pamiętasz ich? - Wskazała na nas.
    - Nie, ale tego blondyna chyba widziałem w telewizji.
    - Ten blondyn to Jared, a ten drugi to Shannon.
    - Jaki Jared? Jaki Shannon? 
    Chyba jednak nas nie pamiętał.
    - Dzieciaki z Bellingham. Dziewięćdziesiąty pierwszy rok. 
    - Cholerka, faktycznie! Wiedziałem, że zrobicie karierę. Niech się wam przyjrzę. 
    Wstaliśmy i uścisnęliśmy dłoń panu Arniemu. 
    – Wszystko na koszt firmy – powiedział i poszedł na zaplecze. Wrócił stamtąd ze zdjęciem, które zrobił nam podczas naszego „koncertu”. Podpisaliśmy się na jego tyle i zrobiliśmy sobie nową fotkę. 






***





    - Miło tak sobie powspominać – rzuciłem do chłopaków, gdy wyszliśmy z lokalu.
    - Z tego co słyszę, mieliście naprawdę bardzo ciekawą młodość – odezwał się Tim.
    - Mieliśmy – potwierdziłem i ruszyliśmy w stronę hotelu. 
    Wszedłem do pokoju i od razu zadzwoniłem do Mary.
    - Jesteś już w Seattle? 
    - Tak.
    - Może przyjechałabyś do mnie do hotelu?
    - Chciałabym, ale muszę iść na kolację z Adrianem i jego znajomymi.
    - W takim razie do jutra, skarbie.
    - Do jutra – odpowiedziała i rozłączyła się. 
    W jej głosie było słychać, że nie chciała być teraz z nim, ale nie miała innego wyjścia.







Mary:


    Na kolacji niemiłosiernie się wynudziłam. Atmosfera była tak samo sztywna jak znajomi Adriana. Gdyby nie trzy filiżanki kawy, to bym tam zasnęła. 
    Owa męczarnia trwała pięć godzin i byłam niesamowicie szczęśliwa, gdy zbieraliśmy się do wyjścia. 
    - Skąd ty ich wytrzasnąłeś? – zapytałam, gdy tylko opuściliśmy dom państwa Gross. 
    - Studiowaliśmy razem.
    - Od razu widać, że lekarze.
    - Już nie przesadzaj, nie było tak źle.
    - Przywykłam do nieco innego towarzystwa.
    - Wiem – odpowiedział Adrian i objął mnie ramieniem. 
    Miał tak zwany dzień dobroci, więc był jak do rany przyłóż. 
    – A co do tego jutrzejszego koncertu, to zawiozę cię tam, chwilę pobędę i pojadę do kuzynki.
    - Jasne – odpowiedziałam bardzo ucieszona tą wiadomością, bo dzięki temu będę mogła pobyć trochę z Jaredem
    Rano obudził mnie telefon od Emily.
    - Mamo, nie uwierzysz! – krzyknęła podekscytowana.
    - W co takiego? – zapytałam zaspana.
    - Tata kupił mi chomika, ale takiego żywego, prawdziwego!
    - Bardzo mnie to cieszy – odpowiedziałam.
    - Jest taki jasny z czarną plamką i puszysty! Dobra, to ja kończę, bo muszę wyprowadzić Buddy’ego. Nie obudziłam cię? – zapytała troskliwym głosem.
    - I tak miałam już wstawać. 
    Po skończonej rozmowie wygrzebałam się z łóżka. Haze jeszcze spał, więc po cichu poszłam do kuchni zrobić kawę.
    - Mi też zrób – usłyszałam z sypialni jego głos. Brzmiał normalnie, więc chyba znów miał dobry humor.
    Wypiliśmy razem kawę i zjedliśmy jajecznicę, po czym poszłam wziąć prysznic.
    - O której to się zaczyna? – zapytał, gdy wyszłam z łazienki.
    - O trzeciej – odpowiedziałam, schylając się do torby po ciuchy.
    - Dobra, to jadę teraz do centrum i przyjadę po ciebie o drugiej trzydzieści – rzucił, całując mnie w ramię.
    - Okey. - Nawet nie spytałam, po co tam jedzie, bo szczerze powiedziawszy, zupełnie mnie to nie obchodziło. 







***





    Dwadzieścia po drugiej byłam już gotowa do wyjścia i tylko czekałam na jego przyjazd. Kiedy wreszcie usłyszałam klakson, zamknęłam drzwi i wybiegłam na zewnątrz.
    Na terenie festiwalu byliśmy równo o trzeciej. Wstęp był wolny, więc było tam bardzo dużo ludzi. W większości przedstawiciele subkultury punkowej. Glany, czarne skóry i kolorowe irokezy. Odniosłam wrażenie, jakby Seattle przeniosło się do lat dziewięćdziesiątych. Nie raz przyjeżdżaliśmy tu z braćmi Leto na koncerty. Pamiętałam pogo na koncercie Nirvany, kiedy to Jared dostał glanem prosto w twarz. Niekontrolowanie się uśmiechnęłam.
    - Co cię tak rozweseliło? – zapytał Adrian. 
    - Wspomnienia – odpowiedziałam i stanęliśmy bliżej sceny, na której grał teraz jakiś lokalny zespół. Tuż po nim mieli grać Lemonheadsi, następnie Seether, Green Day, a potem Marsi. 
    Chłopaki z Seattle skończyli swój występ, a na scenie pojawił się jeden z organizatorów.
    - Dobra, Mary, ja będę już leciał. Zadzwoń, jak się skończy, to po ciebie przyjadę.
    - Nie trzeba, sama wrócę – powiedziałam i go pocałowałam. 
   Gdy tylko zniknął mi z pola widzenia, wyszłam z tłumu i stanęłam w miejscu, z którego mogłam spokojnie porozmawiać przez telefon. 
    – Adrian już pojechał. 
    - Dobra, to powiedź mi, gdzie dokładnie jesteś i się stamtąd nie ruszaj. 
    Podałam mu swoje dokładne położenie i już po chwili zauważyłam, jak przeciska się przez tłum. 
    – Chodź ze mną. – Jared położył mi dłoń na ramieniu i ruszyliśmy w stronę kulis. Kręciło się tam mnóstwo osób. Niektórzy zdenerwowani, inni wręcz przeciwnie, bardzo wyluzowani. 
    Jay nałożył mi na rękę opaskę, dzięki której bez problemu mogłam poruszać się po backstage’u.
    - Evan, za minutę wchodzicie! – krzyknął facet z słuchawkami w uszach.
    - Jasne – odpowiedział mu wokalista The Lemonheads i skończył stroić gitarę.
    - Uwielbiam ich. Będziemy mogli z bliska posłuchać jak grają?
    - Pewnie – odpowiedział Jared. – Ale najpierw się czegoś napiję. 
    Podeszliśmy do stolika, na którym stało mnóstwo butelek wody. Przywitałam się z pozostałymi członkami 30 Seconds to Mars i czekałam, aż Jay ugasi swoje pragnienie. Tym czasem ze sceny dobiegły dźwięki piosenki It’s a Shame About Ray, która była jedną z moich absolutnie ulubionych.
    - No chodźmy już. - Ciągnęłam Jareda za rękę.
    - Już idę – odpowiedział, zakręcając butelkę. 
    Razem z nami zabrał się również Shannon. Tomo i Tim nie byli zainteresowani owym zespołem. 
    Stanęliśmy z boku sceny i zgodnie wybijaliśmy rytm. Po krótkiej chwili dołączyło do nas czterech mężczyzn. W jednym z nich rozpoznałam wokalistę Green Daya, chłopak obok okazał się być jego synem, a dwaj pozostali to członkowie grupy, która grała jako pierwsza. 
    Podczas If I Could Talk wszyscy śpiewaliśmy, mniej lub bardziej czysto, You are far and away my most imaginary friend. 
    Bawiliśmy się naprawdę dobrze, jednak Jared był nieco niespokojny. 
    - Denerwujesz się przed występem? – zapytałam
    - Trochę. Dzisiaj chcemy pokazać się z zupełnie innej strony i boję się, że może się nie udać.
    - Jak możesz tak mówić? Wszyscy czterej jesteście świetnymi muzykami, więc naprawdę nie masz się czego bać. 
    - Jak dobrze, że tu teraz jesteś – powiedział i mnie objął. 






***





    Green Day właśnie grał ostatni kawałek, a Jareda dosłownie nosiło. Zwykle przed koncertem siedział spokojnie i się wyciszał, a teraz nie mógł ustać w miejscu.
    - Ej no, uspokój się. Wszystko będzie dobrze – powiedziałam, przytulając się do niego.
    - Niedobrze mi – odpowiedział.
    - Nie myśl o tym. Weź trzy głębokie oddechy. 
    Posłuchał mnie i wpuszczał do płuc ogromne ilości powietrza. 
    - Lepiej?
    - Lepiej. Chyba jeszcze nigdy nie miałem takiej tremy przed występem. 
    - Przecież często występujesz, więc nie wiem, dlaczego, aż tak dzisiaj panikujesz.
    - Bo to jest inna publiczność niż zawsze. Oni tu wszyscy przyszli posłuchać porządnego grania. Boję się, że nasze okaże się zbyt popowe.
    - Widziałam setlistę, wiem, jak Shannon potrafi pierdolnąć po bębnach, wiem, jak świetne solówki wycina Tomo i wiem, że potrafisz wydrzeć mordę jak rasowa gwiazda rocka, więc przestań się zadręczać, tylko wyjdź na scenę i pokaż, co potrafisz. 
    Zespół Armstronga właśnie skończył swój show. Piętnaście minut przerwy. 
    Technicy skończyli rozkładać sprzęt, a Shann, Jay, Tomo i Tim stanęli w kółku. 
    - Wchodzicie! – padło i chłopaki ruszyli na scenę. Jared, przechodząc obok, pocałował mnie w usta, a ja pokazałam mu zaciśnięte kciuki. 
    Zaczęło się od Attack, które brzmiało ostrzej niż zwykle, zarówno pod względem instrumentalnym jak i wokalnym. Było słychać, że są w swoim żywiole. 
    Publiczność, na początku sceptyczna, już po pierwszym refrenie poddała się czarowi Marsów. 
    Buddha for Mary, seksowne szepty w zwrotkach i niemal histeryczne wrzaski w refrenie. Wszystkie utwory brzmiały ostro i zmysłowo. 
    Kiedy Jared śpiewał The Fantasy, miałam ochotę się na niego rzucić, zresztą nie tylko ja, ale i kilka dziewcząt stojących niedaleko mnie i kilka tysięcy tych stojących w tłumie pod sceną. 
Zakończyli Valhallą. Publiczność pożegnała ich gromkimi brawami i entuzjastycznymi okrzykami. 
    Gdy tylko Jay zniknął z pola widzenia publiki, skoczyłam na niego i pogratulowałam genialnego występu. 
    Wszyscy czterej byli cali mokrzy. Jared i Shannon pozbyli się koszulek w połowie koncertu, a Tomo i Tim zdjęli swoje dopiero teraz.
    - Skoro tak ci się podobało, to chyba zasłużyłem na nagrodę – wyszeptał mi do ucha Jay, kiedy nasze ciała były bardzo blisko siebie.
    - Oczywiście – powiedziałam, a ten pociągnął mnie w stronę drzwi prowadzących do jakiegoś pomieszczenia. Zatrzasnął je i przycisnął mnie do nich, zsuwając swoje spodnie. Ja miałam na sobie długą koszulkę, która przypominała bardziej sukienkę, więc nie musiałam do niej zakładać spodni. Zdjęłam jedynie bieliznę i objęłam Jareda nogami w pasie. 
    Był totalnie nakręcony, tak samo jak ja, więc robiliśmy to tak jak Marsi grali dziś na scenie, czyli szybko, ostro i głośno. Mieliśmy gdzieś to, czy ktoś nas usłyszy, cieszyliśmy się swoją bliskością. 
    Jared po raz kolejny udowodnił, że ksywka, którą nosił w Autostradzie, pasuje do niego jak ulał.
    Ogarnęliśmy się i wróciliśmy do towarzystwa. Shannon zdecydowanie wiedział, co robiliśmy za tamtymi drzwiami, bo posłał nam obojgu nieprzyzwoity uśmieszek. Uśmiechnęliśmy się i sięgnęliśmy po wodę. 
    Zbliżała się jedenasta. Na scenę z półgodzinnym opóźnieniem wyszedł zespół The Melvins. Na żywo słyszałam ich już dziesiąty raz, ale nadal mnie zaskakiwali swoim brzmieniem. 
    Swoje show skończyli równo o północy i wtedy też Buzz zaprosił wokalistów wszystkich kapel, które dzisiaj grały, do wspólnego wykonania Smells Like Teen Spirit, by oddać hołd Kurtowi Cobainowi, który był nierozerwalnie połączony z Seattle. Było to najlepsze, obok oryginału, wykonanie SLTS, jakie w życiu słyszałam.
    - Dobra, ja się będę zbierać – powiedziałam, gdy tylko Jay zszedł ze sceny.
    - Odprowadzimy cię.
    - Nie no, jesteście zmęczeni, sama dam sobie radę.
    - Nawet nie myśl, że puszczę cię samą. Chłopaki, idziemy odprowadzić Mary. 
    Mimo wyraźnego zmęczenia wszyscy czterej towarzyszyli mi w drodze powrotnej. 
    Gdy byliśmy na miejscu, pożegnałam wszystkich przyjacielskim objęciem, a Jareda dodatkowo pocałowałam, co okazało się być moim błędem. 
    Weszłam na górę i szukałam kluczy. Gdy tylko je znalazłam, wsadziłam jeden do zamka, przekręciłam i po cichu otworzyłam, a następnie zamknęłam drzwi.
    - Kto to był? – usłyszałam i zobaczyłam przed sobą Adriana, i aż podskoczyłam. Byłam pewna, że śpi.
    - Przestraszyłeś mnie – odpowiedziałam, delikatnie się uśmiechając.
    - Pytam się, kto to był?!
    - Znajomi.
    - Przestań pieprzyć, widziałem, że to ten cały Leto i widziałem, jak się z nim całowałaś, ty zdziro! – wykrzyczał i całej siły uderzył mnie w twarz. Upadłam na podłogę. – Dobrze wiem, że pieprzyłaś się z tym swoim gwiazdorkiem. – Mówiąc to, złapał mnie za włosy i pociągnął za sobą do sypialni. – Wstawaj, ty pieprzona dziwko! – Chwycił mnie za ramię i podniósł. – Aż tak bardzo to lubisz?! – Popchnął mnie na łóżko i zacisnął dłoń na mojej szyi. – W takim razie zaraz to dostaniesz. – Zerwał ze mnie bieliznę i rozpiął sobie rozporek, po czym wszedł we mnie bardzo silnym ruchem. 
    Zaczęłam krzyczeć, więc uderzył mnie po raz kolejny w twarz i przyłożył dłoń do ust. 
    Jego ruchy były brutalnie mocne, wykonywał je z użyciem całej swojej siły. Pierwszy raz w życiu czułam taki ból. 
    Jako że nie mogłam krzyczeć, po prostu płakałam, a on? On się śmiał. 
    Kiedy skończył, uderzył mnie pięścią w głowę i wyszedł z mieszkania, trzaskając drzwiami. Skuliłam się i płakałam. Czułam, że krwawię, ale nie miałam siły wstać. 
    W kieszeni koszulki poczułam wibracje. Drżącą dłonią wyciągnęłam telefon i przyłożyłam go do ucha.
    - Chciałem tylko życzyć ci dobrej nocy – usłyszałam głos Jaya. 
    Chciałam mu powiedzieć, co się stało, ale byłam w stanie tylko płakać.  
    – Mary, co się stało? – zapytał, a w jego głosie było słychać strach. 
    Znów nie mogłam nic powiedzieć. 
    – Błagam, powiedź, co się stało.
    - Ad... - zaczęłam, ale nie byłam w stanie dokończyć. 
    - Zaraz tam będę – rzucił, po czym się rozłączył. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz